Polskie Towarzystwo Ochrony Przyrody „Salamandra”
 

Poza kadrem

Kadrowanie zdjęcia to przycięcie obrazu w taki sposób, aby znalazło się na nim tylko to, co według jego autora jest najważniejsze. Chodzi zatem o pozbycie się tego, co niepotrzebne, co źle się ogląda, co psuje kompozycję czy odwraca uwagę od głównego tematu. Tak więc, oglądając ostateczny efekt pracy, widzimy tylko to, co autor fotografii chciał nam pokazać. Czy powinniśmy się zastanawiać nad tym, co zostało usunięte? Czy poza kadrem nie znalazła się jakaś treść, o której też warto byłoby wiedzieć? A może wręcz trzeba?!

Taki widok niesie przyrodnikom wielką radość, ale powinien także wzbudzać niepokój o dalsze losy wilka (zdjęcie z czatowni)

Taki widok niesie przyrodnikom wielką radość, ale powinien także wzbudzać niepokój o dalsze losy wilka (zdjęcie z czatowni)
Fot. Ryszard Sąsiadek

Fotografia przyrodnicza jest jedną z dziedzin fotografii dokumentalnej. Żeby udokumentować prawdziwe piękno natury, a nie własną jej kreację, trzeba się trzymać prostej zasady – wykonanie zdjęcia nie może wpływać na to, co jest fotografowane. W wypadku krajobrazu, rośliny czy makrofotografii jest to łatwe, gdyż temat zdjęcia nie wchodzi w żadną interakcję z fotografującym. Inaczej rzecz się ma ze zwierzętami. One widzą, słyszą, czują... A skoro tak jest, to wykonanie zdjęcia, poza tym, że jest dużo bardziej wymagające, obarczone jest istotnym aspektem etycznym – czy nasze ambicje nie będą miały jakiegoś negatywnego wpływu na zwierzę, które chcemy utrwalić. Piszę zwierzę, ale równie dobrze mogę napisać o grupie osobników, gatunku, a nawet grupie gatunków. Czy to możliwe? Czy jedno zdjęcie może mieć aż taki wpływ? Z pewnością nie, ale zdarzają się sytuacje, w których chęć zrealizowania wymarzonego celu może pociągnąć za sobą całą lawinę zdarzeń czy zjawisk mogących mieć istotne znaczenie. I znów musimy dotknąć tego, czego nie da się zobaczyć na zdjęciu – subtelnej i skomplikowanej sieci zależności.

Od kilku lat obserwujemy systematyczne odbudowywanie się w Polsce populacji wilka (Canis lupus). To, co jeszcze do niedawna było niemal niemożliwe, czyli zobaczenie go w naturze, dziś staje się całkiem realne. Przyrodników niezwykle cieszy zarówno jego coraz liczniejsza populacja (obecnie szacowana na ponad 2000 osobników), jak i obserwowana wyraźna ekspansja tego gatunku na tereny, na które dotychczas się nie zapuszczał. Stworzyła się także wielka szansa dla fotografików, dla których gatunek ten był niemal świętym Graalem. Rzadki, trudny do obserwacji, unikający człowieka i w dodatku od zawsze wzbudzający dreszcz emocji. Zdjęcia z wilkiem były i zawsze będą atrakcyjne i chętnie oglądane, a ostatnio stają się wręcz hitem. Z punktu widzenia ochrony gatunku niezwykle pilna stała się popularyzacja wiedzy na jego temat. Lokalnym społecznościom, którym niespodziewanie przyszło żyć w sąsiedztwie wilka, należy się szybkie i solidne przeszkolenie, bo ilość nieprawdziwych informacji czy wręcz manipulacji znajdujących się w powszechnym obiegu jest wciąż porażająca. Wraz ze wzrostem popularności tych zwierząt pojawia się także coraz większa ilość kontrowersji. Stawiane są pytania, czy wilka nie jest już w Polsce za dużo, czy nie zacząć redukować jego populacji, czy nie zagraża ludziom, innym gatunkom itp. Kontrowersje poróżniły także światek fotograficzny, a właściwie dotyczą one jednej z metod fotografowania dużych ssaków drapieżnych. To, co powszechnie uznaje się za nieetyczne w myślistwie – polowanie przy nęcisku – w fotografii nie wydaje się niczym strasznym. Przecież nie wyrządzamy w ten sposób zwierzęciu krzywdy, bo go nie zabijamy. Wręcz przeciwnie – podziwiamy jego piękno. Jednak upowszechnienie się tej metody, zwłaszcza w południowo-wschodniej Polsce, gdzie wilka jest obecnie najwięcej, wywołało dość dynamiczne i niebezpieczne zjawisko. Zaczęło się od pojedynczych fotografów, którzy organizowali czatownie, przed którymi wykładali padlinę. To najprostsza metoda na zwabienie całej grupy gatunków, od tak pospolitych jak sroka, kruk, lis, dzik czy myszołów, aż do tych najbardziej oczekiwanych jak niedźwiedź, wilk czy nawet orzeł przedni. Przy padlinie zawsze się coś ciekawego dzieje. Nie kończyło się więc na wykonaniu jednorazowej serii zdjęć – zgodnie z zasadą, że najlepsza sesja to ta następna. Żeby przyzwyczaić zwierzęta, nęcisko musi być regularnie i przez długi czas zasilane w padlinę. Coraz bardziej dopracowane zdjęcia, którymi się chwalili ich autorzy w Internecie, zachęcały kolejnych fotoamatorów, wieści o skuteczności metody się niosły, a czatowni przybywało. Najlepsze „miejscówki” najpierw były użyczane znajomym, a w pewnym momencie wynajmowane komercyjnie. Wydajność metody okazała się tak skuteczna, że wiele fotoczatowni jest obecnie wykorzystywanych przez firmy organizujące imprezy dla osób indywidualnych, a nawet małych grup zainteresowanych zobaczeniem za pieniądze wilka czy niedźwiedzia na żywo. Coraz chętniej zaczęli nawet przyjeżdżać obcokrajowcy. I wydawać by się mogło, że przecież to stan optymalny, do którego często się dąży w programach ochrony gatunków zagrożonych – populacja wzrasta, zwierzęta już nie reagują takim stresem w związku z antropopresją, dają się podziwiać w naturalnym środowisku, a lokalne społeczności zaczynają być zainteresowane ich ochroną. I nikt przecież nie będzie lepszym adwokatem od tych, którzy przeżyli przygodę w plenerze z wilkiem czy niedźwiedziem i wrócili z wycieczki ze wspaniałymi zdjęciami, z entuzjazmem rozprzestrzeniając informacje o tak ekscytującej atrakcji turystycznej w serwisach społecznościowych... Wrócili cali, zdrowi i wilk ich nie zjadł! Edukacyjnie nic się nie równa z tak pozytywnym przekazem, na dodatek podpartym mocną statystyką – wilk ma się dobrze, coraz lepiej, więc czemu nie rozwijać tych działań na większą skalę i w innych częściach kraju.

Wykładanie mięsa przed czatowniami jest nie tylko nieetyczne, ale też stwarza zagrożenie epidemiologiczne i jest niezgodne z prawem europejskim

Wykładanie mięsa przed czatowniami jest nie tylko nieetyczne, ale też stwarza zagrożenie epidemiologiczne i jest niezgodne z prawem europejskim
Fot. Fundacja Dziedzictwo Przyrodnicze

To, co uznajemy za sukces w ochronie większości gatunków, w wypadku wilka i innych dużych drapieżników niestety zazwyczaj jest ich zgubą. One mogą swobodnie egzystować wyłącznie tam, gdzie istnieje wyraźna bariera pomiędzy ich rewirami a obszarami zamieszkałymi przez człowieka. Dla niego bowiem gatunki te są po prostu konkurencją. Tak jest od zawsze i we wszystkich szerokościach geograficznych. Kiedy drapieżnik przekracza granicę, psując samopoczucie człowieka, zaczyna się problem. W Polsce, w przypadku wilka, konflikt zaznacza się przede wszystkim w obszarze hodowli zwierząt i gospodarce łowieckiej, gdzie może on powodować straty. Głównym problemem jest jednak zwykły strach i niewiedza. Ludzie zaczynają się bać o swoje dzieci, przestają chodzić do lasu na grzyby, boją się wyjść z domu po zmierzchu itp. Dla nich wyeliminowanie tego problemu wydaje się oczywiste i proste – odstrzał. Dotychczas wilk był ostrożny i trzymał się z dala od człowieka. Prawdopodobnie tylko dzięki temu jego populacja przetrwała w kondycji pozwalającej na naturalną odbudowę. Korzystne do tego warunki w końcu się pojawiły – długotrwała ochrona gatunkowa, łagodniejsze zimy, wzrost populacji głównych ofiar, czyli jeleni, saren i dzików. Najwyraźniej naturalny strach wilka przed człowiekiem także nie jest już tak silny jak kiedyś. Wszystkie te czynniki spowodowały, że gatunek ten osiągnął stan, w którym zaczęły się ważyć jego losy. Zbytnie spoufalenie się wilka z człowiekiem może łatwo przechylić szalę na jego niekorzyść. Negatywna presja społeczeństwa może okazać się tak silna, że ani najdoskonalsza edukacja, ani nawet najbardziej racjonalne argumenty naukowe się nie przebiją. Już teraz zdarzają się sytuacje, które są wyraźnymi symptomami bardzo negatywnych nastrojów. Pogryziona dziewczynka w Bieszczadach, zagryzione daniele czy owce w hodowlach w różnych częściach Polski wywołują istne burze w mediach. Przeciętny odbiorca takich informacji nie śledzi ciągu dalszego artykułów. Nie jest istotne, że daniele zostały zagryzione przez psy, a dziewczynkę pogryzł wilk wychowywany przez człowieka. Przy powszechnej niechęci i strachu społeczeństwa często wystarczy sam tytuł artykułu, aby wywołać zbiorową histerię i odruch samoobrony. Obecnie falę strachu wywołuje sama informacja, że widziano wilka tam, gdzie dotychczas go nie widywano.

Ten stan kruchej równowagi sytuacji tego gatunku wymaga od nas – przyrodników, biologów, leśników, myśliwych, służb ochrony przyrody, samorządów czy dziennikarzy – niezwykłej wrażliwości i czujności. Sukces wilka jest naszym wspólnym sukcesem, wręcz dobrem narodowym i nie możemy pozwolić, aby najmniejszy błąd w kształtowaniu jego wizerunku w świadomości społecznej czy polityce jego ochrony to zniweczył. Brak kontroli nad opisanym wyżej zjawiskiem rozwoju czatowni z nęciskami z pewnością jest jednym z nich. Podstawowa zasada ich funkcjonowania polega na zmianie zachowań zwierząt – w wypadku wilka czy niedźwiedzia trzeba to wyraźnie podkreślić – z naturalnych i dla nich bezpiecznych, na wykreowane przez człowieka i dla nich groźne. Tylko fotograf, który korzysta z tej metody, wie, jak wygląda proces przełamywania naturalnego strachu u zwierząt, które obserwuje przy nęcisku. Chęć zaspokojenia głodu po wielu próbach w końcu staje się silniejsza od stresu związanego z wyczuwanym zapachem człowieka w otoczeniu. U wilków proces ten trwa bardzo długo, gdyż ich strach przed człowiekiem jest jednym z najsilniejszych, jednak gdy go przełamią, szybko uczą się korzystania z nowego źródła pożywienia. Nowe przystosowanie bardzo łatwo się utrwala i rozprzestrzenia. Gatunek ten jest bowiem bardzo inteligentny i mobilny. Żyje w grupach, co powoduje, że nowa umiejętność jednego osobnika staje się przystosowaniem całej watahy, a po pewnym czasie lokalnej populacji. Przy okazji wilki uczą się także jedzenia odpadów mięsa zwierząt hodowlanych. Takie bowiem często ląduje na nęciskach, jako tańszy i łatwiej dostępny zamiennik dziczyzny. Obchodząc swoje rewiry myśliwskie, zwierzęta zaczynają regularnie odwiedzać wszystkie okoliczne nęciska. Podsumowując – fotograf, aby osiągnąć swój cel, musi w pierwszej kolejności złamać w zwierzęciu jego naturalny strach przed człowiekiem, a później utrwalać ten stan przez stałe dokarmianie. Wprowadzanie do czatowni kolejnych osób powoduje przełamywanie kolejnych barier i przyzwyczajanie się do nowych zapachów związanych z człowiekiem. Utrwalenie się skojarzenia zapachu ludzi z dostępem do łatwego i bezpiecznego pożywienia to, u tak inteligentnych zwierząt, naturalna kolej rzeczy. Nie mamy bezpośrednich dowodów na to, że nowe przystosowanie się lokalnych populacji wilków do nowego zjawiska, jakim są nęciska, wpływa na ich zachowania w pobliżu zagród, hal pasterskich czy ogólnie w najbliższym otoczeniu człowieka. Widzimy jednak, że nie są już tak płochliwe jak kiedyś, coraz częściej zbliżają się do zabudowań, a pojedyncze osobniki najwyraźniej dostrzegły w gospodarstwach alternatywne źródło pokarmu i niebezpiecznie często zaglądają do wsi nawet za dnia. Pojawiają się argumenty, że przecież w innych krajach też funkcjonują komercyjne nęciska na duże drapieżniki i nie ma z tym większego problemu. W naszych okolicach taki przykład można wskazać chyba tylko w Finlandii. Trzeba jednak podkreślić, że to jeden z najmniej zaludnionych krajów w Europie, gdzie niemal nie występuje jakikolwiek konflikt na linii wilk–człowiek. Ewentualna zmiana zachowań zwierząt pod wpływem obecności nęciska i człowieka nie będzie miała więc opisanych wyżej negatywnych następstw dla gatunku. W innych krajach, takich jak Stany Zjednoczone, Kanada, Szwecja, Chiny czy Hiszpania, wolf watching jest praktykowany, ale nie odbywa się przy nęciskach. Tu także wilki żyją na olbrzymich niezamieszkałych przestrzeniach, a ich obserwacje odbywają się zazwyczaj przez lunety z dużych odległości.

W Europie są jeszcze miejsca, gdzie populacje niedźwiedzia są stabilne i dość bezpieczne – m.in. w Szwecji, Finlandii, rosyjskiej części Karelii, rumuńskich Karpatach czy na pograniczu Słowenii i Chorwacji (zdjęcie z czatowni)

W Europie są jeszcze miejsca, gdzie populacje niedźwiedzia są stabilne i dość bezpieczne – m.in. w Szwecji, Finlandii, rosyjskiej części Karelii, rumuńskich Karpatach czy na pograniczu Słowenii i Chorwacji (zdjęcie z czatowni)
Fot. Krzysztof Kiljanowski

W dyskusji o tym procederze pada jeszcze kilka, wydaje się bardzo oczywistych argumentów przeciw. Jeden z nich dotyczy ogólnie tematu dokarmiania dzikich zwierząt. Przez nie watahy zmieniają swoje dotychczasowe zachowania, a w młodym pokoleniu utrwala się nowa strategia zdobywania pokarmu. Zakłócenie naturalnej selekcji przez dokarmianie powoduje zaburzenia w strukturze populacji, spadek jej kondycji zdrowotnej, a w tym konkretnym przypadku może np. objawiać się wałęsającymi się po wsiach osłabionymi, chorymi osobnikami, odtrąconymi lub nienadążającymi za stadem. Miejsca, gdzie regularnie wykładany jest pokarm, z zasady koncentrują dużą liczbę zwierząt z większego obszaru. To stwarza poważne zagrożenie epidemiologiczne – rezerwuar patogenów i ułatwienie przenoszenia się chorób, pasożytów, zarówno pomiędzy osobnikami tego samego gatunku, jak i pomiędzy gatunkami. Wiemy już, że w ten sposób może się dużo szybciej rozprzestrzeniać bardzo niebezpieczny dla nich świerzb, którego epizoocja od jakiegoś czasu zbiera w populacji wszystkich dzikich psowatych ogromne żniwo. Zagrożeniem mogą być także pasożyty znajdujące się w mięsie wykładanym na nęcisko. Nie ma co się oszukiwać – to nie jest mięso badane i dobrej jakości. Wśród odpadów z ubojni mogą się znaleźć także takie, które z jakichś przyczyn zamiast trafić do utylizacji trafiają na nęciska.

Obecna, dość zawiła, sytuacja wilka w Polsce oczywiście nie jest spowodowana praktykami związanymi z funkcjonowaniem nęcisk. W całej górze wszystkich problemów tego gatunku to tylko malutki kamyk. Najsmutniejsze jest jednak to, że to kamyk wrzucony tam przez przyrodników. Największym zaś paradoksem jest to, że głównie przez tych, którzy pragną podziwiać wilka w naturze. Jak się okazuje, często za zbyt wysoką cenę. Od reakcji środowiska przyrodników więc zależy, czy temat nieetycznej fotografii będzie tolerowany czy piętnowany, czy będziemy bezkrytycznie oglądać zdjęcia gatunków zagrożonych, czy, gdy pojawią się wątpliwości, zaczniemy zadawać pytania o sposób wykonania ujęcia i czy będziemy korzystać z ofert obserwacji zwierząt przy nęciskach. Duże drapieżniki nie tylko są piękne i fascynujące, ale ich rola w ekosystemie jest nieoceniona. Nie pozwólmy, aby wilk stał się przykładem ofiary własnego sukcesu.

Michał Stopczyński
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Przyroda w obiektywie. Czy zawsze dzika?

Żubry na wykaszanej łące – niemal nieograniczone możliwości twórcze

Żubry na wykaszanej łące – niemal nieograniczone możliwości twórcze

„Fotograf dzikiej przyrody” brzmi dumnie. Zwłaszcza gdy określenie to jest dodane w języku angielskim do nazwiska autora zdjęć na stronie internetowej lub fanpejdżu. Często znajduje się tam też zdanie o fotografowaniu dzikich zwierząt w ich naturalnym środowisku. Czy jednak przyroda, którą fotografujemy, jest rzeczywiście dzika i niepozbawiona wpływu człowieka? Czym właściwie jest owo „środowisko naturalne”? Co w przypadku, gdy fotografujemy obiekty będące ewidentnie dziełem człowieka? Zazwyczaj oba te światy się przenikają i trudno je rozdzielić.


Więcej w drukowanym wydaniu SALAMANDRY...

Tekst i zdjęcia: Grzegorz Okołów
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Prawo (nie)doskonałe

Niby-ochrona przez niby-rejestrację

Aby ograniczyć nielegalne wyłapywanie i przemyt zagrożonych gatunków, wiele państw wprowadza obowiązek rejestrowania niektórych zwierząt należących do osób prywatnych i firm. Także w Polsce, od początku maja 2002 r., obowiązuje system rejestracji różnych chronionych okazów. Tyle że system ten nie ma praktycznego przełożenia na jakąkolwiek wzmożoną kontrolę i ochronę. Czy można to poprawić?

Obowiązek rejestracji niektórych zwierząt opiera się zawsze na wymogu wykazania podczas zgłaszania do rejestru, że dane zwierzę ma legalne pochodzenie, a zgłaszający jest uprawniony do jego przetrzymywania. Rejestry umożliwiają kontrolę, czy wyhodowane w niewoli kolejne pokolenia pochodzą z legalnie pozyskanych rodziców. Pozwalają sprawdzać rodowody hodowanych czy sprzedawanych zwierząt albo odnaleźć właścicieli osobników, które znaleziono na wolności (pod warunkiem, że są oznakowane). Jednak w Polsce w praktyce żadna z tych funkcji nie działa.

Ewolucja systemu

Polacy lubią być naj! Nasz krajowy system rejestracji od samego początku miał najszerszy zakres na świecie. Wprowadziła go ustawa z dnia 7 grudnia 2000 r. o zmianie ustawy o ochronie przyrody, a w życie wszedł 1 maja 2002 r. Wówczas obowiązek zgłaszania do rejestru obejmował przetrzymywanie, uprawę i hodowlę wszelkich roślin i zwierząt podlegających ograniczeniom w zakresie przewożenia przez granicę państwową na podstawie umów międzynarodowych, których Rzeczpospolita Polska była stroną (czyli wszystkich taksonów wymienionych w załącznikach Konwencji Waszyngtońskiej – CITES). Oznacza to, że mówimy o około 35 tysiącach gatunków – od wielorybów (których liczba w domowych akwariach jest na szczęście „znikomo mała”), przez papugi, liczne żółwie czy pająki ptaszniki, po wszelkie kaktusy, aloesy i storczyki – spotykane z kolei na parapetach w niemal każdym domu. I co? I nic! Po prostu przepis był powszechnie ignorowany. W praktyce żadne organy powołane do egzekucji prawa nie były świadome jego istnienia, a nawet jeśli ktoś o nim wiedział, to nie miał pojęcia, co kryje się pod kategorią: „ograniczenia na podstawie umów międzynarodowych”.

Wilka (Canis lupus) dotyczy kilka grup przepisów – jest objęty ochroną gatunkową, przepisami CITES i Unii Europejskiej oraz uznany za niebezpieczny z kategorii II. Podlega i powinien podlegać obowiązkowi rejestracji

Wilka (Canis lupus) dotyczy kilka grup przepisów – jest objęty ochroną gatunkową, przepisami CITES i Unii Europejskiej oraz uznany za niebezpieczny z kategorii II. Podlega i powinien podlegać obowiązkowi rejestracji
Fot. Borys Kala

Po dwóch latach (nie)obowiązywania, wraz z wejściem Polski do UE (1 maja 2004 r.), zakres obowiązku rejestracji został w nowej ustawie o ochronie przyrody ograniczony do przetrzymywanych żywych płazów, gadów, ptaków i ssaków uwzględnionych w aneksach do rozporządzenia Rady (WE) nr 338/97 z dnia 9 grudnia 1996 r. w sprawie ochrony gatunków dzikiej fauny i flory w drodze regulacji handlu nimi – czyli tych objętych CITES i jeszcze pewnej liczby chronionych wyłącznie na podstawie przepisów Unii Europejskiej. Zrezygnowano więc z obowiązku rejestracji roślin, bezkręgowców oraz ryb. Dodatkowo zwolniono z obowiązku zgłaszania do rejestru ogrody zoologiczne i handlarzy zwierzętami (sic). W kolejnych latach zrezygnowano z obowiązku rejestracji zwierząt z aneksów C i D wspomnianego rozporządzenia Rady nr 338/97. Nie podlegają one bowiem w Unii Europejskiej żadnym ograniczeniom w obrocie, a więc ich nabywcy często nie mieli szans, by wykazać ich legalne pochodzenie, gdyż sprzedawanym okazom nie towarzyszyły żadne dokumenty. Wraz z przepisami ograniczającymi posiadanie zwierząt niebezpiecznych wprowadzono dodatkowo obowiązek rejestracji osobników z takich gatunków, posiadanych na podstawie zezwolenia właściwego regionalnego dyrektora ochrony środowiska.

Podstawowe zasady

Ustawa o ochronie przyrody reguluje zasady rejestracji w artykule 64. Nie są one rozbudowane. Rejestr prowadzą starostowie (a w miastach – ich prezydenci). Zgłaszać należy chronione zwierzęta w ciągu 14 dni od ich nabycia, przekazując wraz ze zgłoszeniem kopie dokumentów legalnego pochodzenia. W przypadku zwierząt niebezpiecznych trzeba dodatkowo przekazać kopię zezwolenia na ich przetrzymywanie (art. 73 ust. 10 tej ustawy). Do rejestru należy także zgłaszać zmiany miejsca przetrzymywania zwierząt i fakt ich zbycia czy śmierci. Pozornie wszystko jest logiczne. Jednak niezarejestrowany diabeł tkwi w szczegółach...

Co jest nie tak?

Właściwie poza ogólną zasadą, że obowiązek rejestracji niektórych zwierząt chronionych potencjalnie może być (i w innych krajach jest) skutecznym narzędziem ograniczającym nielegalny obrót, nic dobrego o polskim systemie powiedzieć nie można. Wszystkie szczegółowe rozwiązania są tak skonstruowane, że to po prostu nie działa.

1. Rozwiązanie nakazujące rejestrowanie i wyrejestrowywanie każdego pojedynczego zwierzęcia poszczególnym posiadaczom, przy jednoczesnym zwolnieniu z tego obowiązku firm handlujących, jest nieracjonalne i nieskuteczne. Wprowadza duże obciążenie administracji, nie zapewniając kontroli nad obrotem. Koszty związane z rejestrowaniem, przekraczające czasami wartość zwierzęcia, muszą być ponoszone nieraz wielokrotnie podczas życia danego osobnika. Nic więc dziwnego, że właściciele zwierząt masowo ignorują obowiązek zgłaszania ich do rejestru, zwłaszcza że brak informacji, by ktokolwiek został za to ukarany.

2. Przepisy wprowadzają skomplikowany system obrotu dokumentami potwierdzającymi legalność pochodzenia. Nadają np. osobom prowadzącym działalność gospodarczą w zakresie handlu zwierzętami prawo do samodzielnego, wielokrotnego kopiowania dokumentów mających świadczyć o legalnym pochodzeniu okazów i traktują takie kopie jako pełnoprawne dowody potwierdzające to pochodzenie, co prowadzi do wielu nadużyć. Na dokładkę część sprzedawców ma obowiązek przekazywania dokumentów nabywcy, a część (osoby nieprowadzące handlu zwierzętami jako działalności gospodarczej) – nie.

3. Rejestrację prowadzą starostowie. W Polsce istnieje więc 379 niezależnych, niepowiązanych ze sobą rejestrów, często prowadzonych w postaci segregatorów z kopiami wniosków i zaświadczeń, a czasami nawet jest to po prostu... zeszyt w kratkę. Sprawia to, że nie ma żadnej kontroli nad skalą obrotu, a sprzedawanie wielu zwierząt na podstawie kopii dokumentów wystawionych dla jednego okazu jest praktycznie nie do wykrycia – zwłaszcza jeśli takie zwierzęta sprzedawane są w różne regiony kraju. Z kolei w wypadku np. potrzeby znalezienia informacji, gdzie w Polsce jest zarejestrowany jakiś okaz, albo podsumowania, ile zwierząt z danego źródła zostało łącznie zarejestrowanych, trzeba by rozsyłać zapytania do 379 starostw, a i tak w części z nich nie ma możliwości łatwego sprawdzenia tych danych.

4. Prowadzenie rejestrów zwierząt przez starostów, przy obecnej skali rejestracji, sprawia, że większość urzędów powiatowych rejestruje zaledwie 0–3 zwierząt w roku. Obowiązki z tym związane stanowią więc nieistotny margines zajęć jednego z pracowników starostwa. Nieopłacalne jest szkolenie takich osób w zakresie złożonych zagadnień dotyczących legalności pochodzenia zwierząt z gatunków chronionych. Osoby zaś przeszkolone (jedyne szkolenia w tym zakresie prowadziło PTOP „Salamandra”) nie mają możliwości przez stałą praktykę odświeżać i aktualizować zdobytej wiedzy. Prowadzona przez nie kontrola obrotu i posiadania zwierząt jest w istocie całkowicie iluzoryczna. System nie spełnia więc zasadniczych funkcji, dla których został powołany. W większości starostw bezkrytycznie rejestrowane są zwierzęta o nieznanym lub nawet ewidentnie nielegalnym pochodzeniu. Nawet jeśli w takich wypadkach urzędnik odmawia rejestracji, to praktycznie nigdy nie powiadamia organów ścigania o wykrytej nieprawidłowości, co powinno być standardem.

Mamba pospolita (Dendroaspis angusticeps) została zakwalifikowana do kategorii I – najbardziej niebezpiecznych gatunków zwierząt, a mimo to jej posiadanie (np. przez jednoosobowe „cyrki”) nie podlega obowiązkowi rejestracji. To jedno z licznych rozwiązań nieracjonalnych

Mamba pospolita (Dendroaspis angusticeps) została zakwalifikowana do kategorii I – najbardziej niebezpiecznych gatunków zwierząt, a mimo to jej posiadanie (np. przez jednoosobowe „cyrki”) nie podlega obowiązkowi rejestracji. To jedno z licznych rozwiązań nieracjonalnych
Fot. Andrzej Kepel

5. Nie ma zamkniętej listy dokumentów, które mogą świadczyć o legalnym pochodzeniu zwierzęcia. W art. 64 ust. 4 pkt 11 lit. d ustawy o ochronie przyrody jest mowa o możliwości przedstawienia „innego dokumentu”. Interpretowane jest to często niesłusznie jako możliwość przedstawienia „jakiegokolwiek papieru” – np. oświadczenia właściciela, rachunku za zakup albo certyfikatu o płci okazu. Tymczasem w odniesieniu do handlu okazami CITES na właścicielu spoczywa obowiązek dowiedzenia w sposób satysfakcjonujący, że okaz ma pochodzenie zgodne z krajowymi i unijnymi przepisami w zakresie ochrony przyrody, a nie jedynie – że został zakupiony lub że jest samicą.

6. Nie wykorzystano możliwości, aby zaświadczenia o wpisie do rejestru stanowiły jednolity w skali kraju system dokumentów świadczących o legalnym (bądź nie) pochodzeniu i by wskazywały, czy okaz może lub nie może stanowić przedmiotu zarobkowego wykorzystania.

7. Nie skorzystano z okazji, aby jednolitym systemem znakowania i rejestrowania objąć wszystkie grupy zwierząt, których obrót lub posiadanie podlega ograniczeniom, a więc także objęte krajową ochroną gatunkową, obce inwazyjne, łowne czy ich hybrydy.

8. Brak powiązania obowiązku rejestracji zwierząt z systemem ich identyfikacji sprawia, że łatwe jest podmienianie okazów, a nawet handel zaświadczeniami dotyczącymi zarejestrowanych zwierząt.

9. Nie dopuszczono w sposób jednoznaczny zgłaszania do rejestru zwierząt uzyskanych w hodowli później niż 14 dni po ich urodzeniu lub wykluciu, jeśli w czasie tym nie ma możliwości bezpiecznego przeprowadzenia kontroli lęgu/miotu.

10. Ustawa o opłacie skarbowej nie reguluje, co powinno być przedmiotem opłaty przy dokonywaniu wpisu zwierzęcia do rejestru. Różne starostwa stosują więc różną interpretację. Większość przyjmuje, że opłata dotyczy pojedynczego wniosku, niezależnie od tego, ilu gatunków i okazów dotyczy. Niektóre starostwa przyjęły wykładnię zaproponowaną przez Ministerstwo Finansów, że opłata dotyczy jednego gatunku we wniosku, niezależnie od tego, ile jego okazów i z ilu różnych źródeł w nim uwzględniono. Część starostw uznaje, że skoro rejestruje się pojedyncze okazy, opłatę wnosi się od każdego osobnika. Ale są i takie, według których wystarczy, by każdy podmiot wniósł jedną opłatę (przy pierwszym wniosku), a kolejne wnioski nie wiążą się już z taką koniecznością, gdyż ich zdaniem – to podmiot jest wpisany do rejestru, a dodawanie kolejnych zwierząt jest jedynie nieodpłatną zmianą wpisu.

11. W wielu przypadkach z ustawy wynika konieczność uzyskania zaświadczeń powiatowego lekarza weterynarii (PLW), potwierdzających różne fakty. Wiele z tych zaświadczeń wymaga od PLW wcześniejszej kontroli w miejscu (aktualnego lub planowanego) przetrzymywania zwierząt i specjalistycznej oceny wymagań nieraz bardzo egzotycznych gatunków. Powoduje to duże obciążenie inspekcji weterynaryjnej, podczas gdy przepisy ustawy o opłacie skarbowej nie przewidują adekwatnych opłat za uzyskanie tych zaświadczeń.

12. W odniesieniu do zwierząt niebezpiecznych obowiązek rejestracji dotyczy jedynie zwierząt zakwalifikowanych w rozporządzeniu o gatunkach niebezpiecznych dla życia i zdrowia człowieka do kategorii II (mniej niebezpieczne). Cyrki i inne podmioty posiadające okazy gatunków ujętych w kategorii I (najbardziej niebezpieczne) nie muszą zgłaszać ich przetrzymywania do żadnej dostępnej dla administracji bazy danych.

13. Niedopełnienie obowiązku zgłoszenia zwierzęcia do rejestru jest wykroczeniem. Niedopełnienie obowiązku zgłoszenia zmiany danych w rejestrze oraz wykreślenia z rejestru w ogóle nie jest karane, więc prawie nikt nie zaprząta sobie tymi obowiązkami głowy (ten przepis jest martwy). Ponieważ wykroczenie przedawnia się po roku, a sankcją objęte jest nie posiadanie niezarejestrowanych zwierząt, tylko ich niezgłoszenie w ustawowym terminie 14 dni od nabycia, więc jeśli ktoś przez rok po upływie tego terminu nie został na tym przyłapany, może bezkarnie dalej trzymać zwierzę bez rejestracji i nic mu już nie grozi.

Powyższe zestawienie nie wyczerpuje długiej listy błędów i braków obecnie obowiązujących uregulowań związanych z kontrolą posiadania żywych zwierząt z niektórych gatunków. Ukazuje jednak skalę problemu.

Nierozłączki czarnogłowe (Agapornis personatus) są masowo rozmnażane w niewoli i w handlu często spotyka się ich hodowlane mutacje barwne. Objęcie ich obowiązkiem rejestracji niepotrzebnie obciąża system

Nierozłączki czarnogłowe (Agapornis personatus) są masowo rozmnażane w niewoli i w handlu często spotyka się ich hodowlane mutacje barwne. Objęcie ich obowiązkiem rejestracji niepotrzebnie obciąża system
Fot. Andrzej Kepel

Co zrobić, by to miało sens?

Rozwiązanie jest oczywiste i znane od dawna – postulowane od 2004, a w 2012 r. na zlecenie Ministerstwa Środowiska opracowane przez PTOP „Salamandra” w szczegółach, wraz z propozycjami konkretnych zapisów ustawowych. W dużym skrócie:
- Należy wprowadzić jeden spójny system rejestracji zwierząt podlegających ograniczeniu w przetrzymywaniu i obrocie, obejmujący posiadanie zwierząt chronionych prawem krajowym i międzynarodowym, niebezpiecznych, z gatunków obcych inwazyjnych, łownych itp.
- Rejestr powinien być prowadzony centralnie (np. w Generalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska), przez odpowiednio przeszkolony zespół (prawdopodobnie wystarczyłyby 2–3 osoby), a baza powinna być dostępna dla odpowiednich organów egzekwujących prawo.
- Obowiązkiem rejestracji należy objąć tylko te gatunki, w przypadku których może to przynieść jakąś korzyść – czyli takie, które bywają przedmiotem nielegalnego pozyskiwania z natury i przemytu, albo których posiadanie stanowi jakieś zagrożenie – oraz które można trwale oznakować, co umożliwi identyfikację zarejestrowanych okazów.
- Poza gatunkami niebezpiecznymi oraz potencjalnie inwazyjnymi, w wypadku których informacja o ich aktualnym posiadaczu i miejscu przetrzymywania może być istotna, obowiązek zgłaszania do rejestru powinien dotyczyć tylko pierwszej osoby (lub innego podmiotu), która wyhodowała, schwytała na wolności lub sprowadziła do Polski z zagranicy dane zwierzę. Następnie oryginalny dokument rejestracyjny, opisujący rodzaj pochodzenia osobnika, powinien być przekazywany kolejnym właścicielom jako dokument potwierdzający legalne (lub nie) pochodzenie danego zwierzęcia.
- Karane powinno być posiadanie zwierząt bez wypełnienia obowiązku rejestracji, a jeśli organ rejestrujący wykryje nieprawidłowości dotyczące legalności pochodzenia okazu, powinien niezwłocznie zgłaszać to organom ścigania.
Takie rozwiązanie miałoby wiele zalet. Przede wszystkim – ułatwiłoby walkę z nielegalnym odławianiem, sprowadzaniem, posiadaniem i obrotem okazami niektórych gatunków, a jednocześnie zmniejszyłoby obciążenie obywateli i administracji dzięki ograniczeniu obowiązku rejestracji do przypadków użytecznych. Dlaczego więc wciąż nie jest wprowadzane i obowiązują rozwiązania nieefektywne? Chyba jest to źle postawione pytanie. Należałoby raczej spytać – jak przekonać którąkolwiek z kolejnych „sił rządzących”, że takie racjonalne zmiany będą dla niej (no bo przecież nie dla jakiejś tam nieznaczącej, niemającej prawa głosu przyrody) korzystne?.

Andrzej Kepel
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Ochrona dzikości w nie-dzikich czasach

To nie jest las gospodarczy. To Babiogórski Park Narodowy – obszar objęty najwyższą krajową formą ochrony przyrody

To nie jest las gospodarczy. To Babiogórski Park Narodowy – obszar objęty najwyższą krajową formą ochrony przyrody
Fot. Radosław Jaros

Weszliśmy do starego lasu. Jest nieco podmokły, choć dawniej było tu o wiele więcej wody – widzę to, nawet będąc laikiem. Idziemy między wielkimi, ponad stuletnimi olszami z omszonymi pniami. Czuję się trochę jak w scenerii z baśni i nie wiem, jak wyrazić swój zachwyt. Nie trwa on jednak długo. Zobacz – wchodzi jeżyna. To był fajny ols, ale jest przesuszony. Tu już nie ma czego chronić. Nie zgadzam się z ostatnim zdaniem i chcę zapytać „dlaczego?”, ale jestem studentem, a mój towarzysz uznanym botanikiem, więc – bojąc się wyjść na głupka – tego mądrego pytania nie zadaję. Nie wiedziałem jeszcze, że ten las wkrótce się zmieni i będzie wyglądał znacznie mniej baśniowo, ale już wtedy myślałem o tym, co może się stać, jeśli go jednak ochronimy – nie wytniemy i w ogóle nic w nim nie zrobimy. Bo tylko tak wyobrażałem sobie ochronę przyrody. Dziś wiem, że nie tylko na tym ona polega, ale tamta wizja jest mi cały czas bliska.


Więcej w drukowanym wydaniu SALAMANDRY...

Radosław Jaros
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.





Pilchy nadal nas interesują...

W minionym sezonie popielice chętnie zasiedlały wszelkie schronienia, w których również się rozmnażały. Był to efekt dość obfitego w niektórych rejonach kraju owocowania atrakcyjnych dla pilchów gatunków, przede wszystkim buka i dębów

W minionym sezonie popielice chętnie zasiedlały wszelkie schronienia, w których również się rozmnażały. Był to efekt dość obfitego w niektórych rejonach kraju owocowania atrakcyjnych dla pilchów gatunków, przede wszystkim buka i dębów
Fot. Radosław Dzięciołowski

Popielicowate na pewno wymagają ochrony. Ale jakiej, jak intensywnej, gdzie najbardziej? Wciąż nie ma pełnej odpowiedzi na te pytania. Jednak w minionym sezonie znów nieco poszerzyliśmy wiedzę o tych ciekawych zwierzętach.

Największe zaangażowanie naszych specjalistów od pilchowatych w 2018 roku zlokalizowane było w województwie małopolskim. Po zeszłorocznej inwentaryzacji tych nadrzewnych ssaków przyszedł czas na działania ochronne. W siedmiu parkach krajobrazowych rozmieściliśmy prawie 1000 skrzynek nadrzewnych dwóch rodzajów konstrukcji – większych dla popielic, mniejszych dla koszatek i orzesznic. Poza tym rozmieściliśmy 19 mostów linowych łączących kompleksy leśne tam, gdzie dzielące je drogi były na tyle szerokie, że nie dawały możliwości przemieszczania się tym zwierzętom. Skrzynki nadrzewne, które zawisły już w czerwcu, skontrolowaliśmy dwukrotnie w sierpniu i wrześniu, uzyskując bardzo ciekawe wyniki. Szczególnie druga, wrześniowa kontrola wykazała bardzo wysoki stopień zasiedlenia skrzynek zarówno przez popielice, jak i orzesznice. Jedynie koszatki były stwierdzane akcydentalnie. Zaobserwowaliśmy również dużo młodych osobników popielicy, co nie jest zaskakujące, gdyż w tym roku dość obficie owocował buk. Choć kondycja popielicowatych w Polsce południowej jest lepsza niż w północno-zachodniej części kraju, nie oznacza to, że nie są one tam zagrożone. Bardzo szybkie zasiedlenie rozwieszonych przez nas skrzynek może świadczyć o tym, że tamtejsze lasy nie są zasobne w potrzebne tym zwierzętom schronienia.

Kontynuowaliśmy również działania związane z reintrodukcją popielic w Barlinecko-Gorzowskim Parku Krajobrazowym. W drugiej połowie sierpnia 16 popielic – urodzonych w wolierach Stacji Ekologicznej w Jeziorach należącej do Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu – zostało wsiedlonych do lasów tego Parku. Zwierzęta przez tydzień były przetrzymywane w klatkach aklimatyzacyjnych. Po tym okresie otwarto w nich specjalne okienka, co umożliwiło pilchom wychodzenie na zewnątrz. Podczas pierwszych kilku tygodni dostarczano do klatek pokarm. W końcu popielice na dobre opuściły klatki aklimatyzacyjne i rozpoczęły życie w tamtejszych lasach. W pracach terenowych uczestniczyli wolontariusze pochodzący z różnych stron Polski, a także pracownicy Zespołu Parków Krajobrazowych Województwa Lubuskiego. Aby wzmocnić cały czas powstającą populację popielic w Barlinecko-Gorzowskim Parku Krajobrazowym, pracownicy ZPKWL dokarmiali je dodatkowo słonecznikiem.

Mamy nadzieję, że wszystkie tegoroczne działania będą miały wymierny wpływ na polepszenie warunków życia tych ssaków.

Radosław Dzięciołowski
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Mirosław Jurczyszyn
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

Wybór numeru

Aktualny numer: 2/2023